Pewnie wiecie, że przyleciały do Was, do Nowego Jorku, nasze władze. Okazją było Zgromadzenie Ogólne Organizacji Narodów Zjednoczonych. Do samolotu wsiadł prezydent Karol Nawrocki, a z rządu wicepremier i minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski. Należy jednak zaznaczyć, że każdy wsiadł do swojego samolotu. Nie żeby każdy z nich miał własny samolot... Po prostu lecieli dwoma różnymi samolotami.
Dlaczego tak? Może różne były terminy? Nie, obaj lecieli na tę samą imprezę. Może zabierali ze sobą za dużą ekipę? Nie, wszyscy by się zmieścili. Może za duży bagaż? No chyba też nie. To może chodzi o bezpieczeństwo? Prezydent i wiceprezydent USA nigdy nie podróżują razem tym samym samolotem, aby uniknąć jednoczesnego zamachu na dwie najważniejsze osoby w państwie. Ale to chyba też nie był powód. U nas drugi po prezydencie jest marszałek Sejmu, potem marszałek Senatu, potem premier. Wicepremiera na liście "ważności" chyba nawet nie ma.
Wychodzi na to, że polecieli dwoma samolotami, bo nas stać. A co? Jesteśmy w końcu dwudziestą gospodarką świata, czy nie? Ale złośliwi mówią, że o ile gospodarkę stać na przelot dwoma samolotami, tak polityków nie stać na przelot jednym. To znaczy razem. Rząd podał, że Sikorski nie został zaproszony do samolotu prezydenta. Kancelaria prezydenta odpowiada, że Sikorski nie poprosił.
Jak już obydwaj dolecieli, to może w końcu wszystko sobie wyjaśnili. Bo w ONZ siedzieli obok siebie i - tak, to nie jest plotka, ani rosyjska dezinformacja - ROZMAWIALI! Nawet przy tym się uśmiechali, a może i chichotali. Są zdjęcia, które opublikował w internecie Sikorski. Może następnym razem nie będzie już musiał prosić?
Ja akurat w to nie wierzę. Będzie jak było. Pan prezydent wciąż tkwi w przekonaniu, że to on rządzi Polską, a taki Sikorski tylko mu przeszkadza. Potwierdził to dzielny rycerz prezydenta Marcin Przydacz. W Nowym Jorku powiedział dziennikarzom, żeby Sikorski przyzwyczaił się do tego, że polskim ambasadorem w Waszyngtonie Bogdan Klich nie będzie. Klich od ubiegłego roku kieruje placówką jako chargé d’affaires, bo formalnie nie ma tytułu ambasadora. Nominację na to stanowisko podpisuje prezydent, a ani Duda, ani Nawrocki podpisać jej nie chcieli.
To zresztą dotyczy wielu polskich ambasad, gdzie formalnie ambasodorów nie ma. Dwaj kolejni prezydenci chcieli sami decydować o obsadzeniu tych stanowisk. Nikt im nie może wytłumaczyć, że ambasador jest przedstawicielem rządu. A więc to nie do nich należy decyzja, kto dla rządu będzie pracował.
W Konstytucji zapisano czysto reprezentacyjną rolę dla prezydenta, który ma się uśmiechnąć, uścisnąć dłoń i pogratulować wyboru na stanowisko ambasadora. Twórcom ustawy zasadniczej nie przyszło do głowy, że prezydentem zostanie kiedyś człowiek, który będzie chciał sam wyznaczać pracowników rządu. A gdy mu się na to nie pozwoli, będzie tupał nóżką, odwróci się plecami i obrażony powie "to ja niczego już nie podpiszę".
Zastanawiam się, jak poczułby się nasz prezydent, gdyby rząd, a dokładniej ambasada zachowała się tak samo. Nawrocki przyjeżdża do USA, ale ambasada nie udziela żadnego wsparcia. Mówi: nie mamy ambasadora, nic nie możemy zrobić, radź sobie pan sam. Szukaj sobie hotelu, załatwiaj obiad, transport, ochronę dyplomatyczną, wsparcie policji, umawiaj spotkania, ustalaj wejście do ONZ itd. Pewnie usłyszelibyśmy coś o zdradzie. Obrażać to się może tylko prezydent.
Głośno było też w minionym tygodniu o prezydencie Warszawy. Rafał Trzaskowski przygotował projekt przepisu zabraniającego sprzedaży alkoholu w mieście w godzinach nocnych. Okazało się jednak, że takiego przepisu nie popiera większość rady miasta, w tym radni Koalicji Obywatelskiej, którzy mają tam większość. Prezydent wycofał więc swój projekt, a ostatecznie przyjęty został zakaz nocnej sprzedaży tylko w dwóch dzielnicach: w Śródmieściu i na Pradze Północ.
Rozległy się protesty - również na samym zebraniu Rady Miasta - bo dwie trzecie mieszkańców chciałoby zakazu. Narzekają bowiem na nocne hałasy i burdy wszczynane przez pijanych ludzi. Temat bardzo mocno akcentują media. Ale co ciekawe, największa krytyka wylała się na... Trzaskowskiego, który zakazu chciał.
Zarówno dziennikarze, jak i politycy oburzają się bowiem, że nie potrafił podporządkować radnych z własnej opcji, aby głosowali tak, jak on im każe. No jak to?! To kto tam rządzi? Dlaczego oni mają własne zdanie??? Co to za prezydent, który nie może robić co zechce i musi słuchać jakiejś tam Rady Miasta?
Po raz kolejny widać piętno odciśnięte przez osiem lat rządów Prawa i Sprawiedliwości. Wszyscy przyzwyczaili się, że partia ma jedno i to samo zdanie. Takie, jakie przedstawi ich przywódca. Głosowanie ma być jedynie laurką dla przywódcy, który z dumą popatrzy, jaką ma władzę.
A przecież parlament, a w tym wypadku Radę Miasta, wybiera się po to, aby ścierały się różne poglądy. Aby przedstawiane były różne argumenty. I wybrane zostało rozwiązanie, które uznane zostanie za najlepsze przez większość głosujących. Ileż to razy słyszałam narzekania, że w Polsce rządzą partie wodzowskie. Że nie ma w nich żadnej demokracji. A przez ostatni tydzień słyszę oburzenie, że w Warszawie nie rządzi wódz, tylko demokracja.
Najgorsze jest jednak to, że ginie w tym wszystkim merytoryczna dyskusja, co zrobić z nocnymi burdami pijaków. Wiele miast wprowadziło nocną prohibicję, ale moim zdaniem to powinno być rozwiązaniem ostatecznym. Mieszkałam kiedyś w bloku, pod którym był mini park. I w każdy weekend zbierały się tam grupki, które piły i śpiewały. I wcale nie było tam żadnego sklepu z alkoholem. Mieli własne zapasy. Problemem było tak naprawdę to, że policja przyjeżdżała rzadko, aby uciszyć śpiewaków.
Wprowadzenie zakazu być może gdzieś się sprawdzi. W innych miejscach powstaną meliny, na których spragnieni kupią co trzeba. Tym bardziej, że akcyza na alkohol ciągle rośnie, więc nielegalny alkohol coraz bardziej się opłaca.
W dodatku po wprowadzeniu tylko ograniczonego zakazu w Warszawie pojawiły się głosy, aby taki zakaz wprowadzić odgórnie w całej Polsce. To zły pomysł, bo każde miasto powinno samo decydować o lokalnych przepisach. Miejscowości turystyczne zapewne inaczej podchodzą do tego tematu. Wrócił też pomysł zakazu sprzedaży alkoholu na stacjach benzynowych. Bo jak mówi Włodzimierz Czarzasty z Lewicy, "to nie są stacje alkoholowe".
Ciągle nie rozumiem utożsamiania kupienia alkoholu na stacji benzynowej z jazdą po pijanemu. Czy jak ktoś kupi wódkę w normalnym sklepie, to go to powstrzyma przed siadaniem za kierownicą po jej wypiciu? Czy jak kupi na stacji benzynowej, to znaczy, że wypije na miejscu i pojedzie dalej? O wiele bardziej sensowny byłby zakaz picia alkoholu w samochodzie. O ile nie widziałam nigdy kogoś pijącego na stacji benzynowej, tak wiele razy zauważyłam pijących pasażerów w samochodzie. Oni stanowią znacznie większe zagrożenie, że poczęstują kierowcę niż butelka w sprzedaży na stacji benzynowej.
Czarzasty straszy jednak piciem "wódy", jak się wyraża. Może problem "wódy" wygląda inaczej z korytarzy sejmowych? Bo pojawił się znowu pomysł, żeby posłów badać alkomatem. Pamiętamy, że nocne burdy alkoholowe zdarzały się w sejmowym hotelu. Może więc Warszawa powinna dodać do dwóch dzielnic w strefie prohibicji jeszcze ulicę Wiejską. Zobaczymy, czy sejmowe awantury wreszcie ustaną, a posłowie staną się dla siebie mili i kulturalni.